Portal Informacje UE we Wrocławiu

Paweł Michalski – logistyk na szczytach

Data opublikowania: 16.07.2020

Archiwalna rozmowa z dr. inż. Pawłem Michalskim przeprowadzona w przededniu jego wyprawy w Himalaje. W 2017 roku  wywiad ze sportowcą i wykłądowcą UEW przeprowadziła Katarzyna Wołowiec.
Paweł Michalski (ur. 1973 r.) – adiunkt w Katedrze Logistyki Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu; alpinista i himalaista, zdobywca czterech ośmiotysięczników; członek kadry narodowej Polskiego Związku Alpinizmu, Łódzkiego Klubu Wysokogórskiego; brał udział w kilkunastu ekspedycjach w Himalaje i Karakorum.
15 marca 2017 r. wyruszył na kolejną wyprawę. Atakuje himalajskie szczyty Makalu i Lhotse. Został także powołany do kadry narodowej na wyprawę, której celem jest pierwsze w historii wejście zimowe na K2 (8611m).


Który to będą dla pana ośmiotysięcznik?
Jeśli je zdobędę, piąty i szósty, ponieważ jadę na dwa. Wyprawa jest zorganizowana na piąty i szósty najwyższy szczyt Ziemi, czyli na Makalu (8485) i Lhotse (8516). Dlatego wyruszam wcześniej – sezon w Himalajach zaczyna się na początku kwietnia i trwa do końca maja, drugi sezon trwa wrzesień–październik. Jadę wcześniej, bo 15 marca – w przyszłym tygodniu. Chcę zdążyć zdobyć Makalu i mieć czas na przeniesienie się na drugi ośmiotysięcznik, czyli Lhotse.

Taka wyprawa – od wyjazdu z Polski – ile potrwa czasu?

Około dwóch miesięcy.

To jest najniebezpieczniejsza pana wyprawa? Jedyna, która łączy atak na dwa szczyty?

Mało kto decyduje się na zdobycie dwóch ośmiotysięczników w sezonie, dodatkowo dwóch tzw. wysokich, czyli tych, których wysokość przekracza 8300–8400 m. Niewiele było dotąd podobnych prób, tym bardziej że szczyty są od siebie oddalone i poważnie waży tu kwestia logistyki, by po zdobyciu, czy próbie zdobycia, pierwszego przenieść się w miarę sprawnie pod drugi. Ale w końcu logistyką zajmuję się zawodowo na uczelni (śmiech).

Jak zatem traktować pana wyprawy? To jest hobby, zawód?
Pasja. Hobby to jest za mało powiedziane. Hobby to może być zbieranie znaczków. Zawodowo też za mocno powiedziane, ponieważ pracuję na uczelniach już od dobrych paru lat. To jest pasja, która jest jednocześnie stylem życia. Automatycznie narzuca bowiem sposób, w jaki je sobie układam. Wiadomo, wspinaczka wysokogórska, członkostwo w kadrze narodowej, powołania, które dostaję, zobowiązują mnie, bym był fizycznie, a także psychicznie gotowy okrągły rok.
Kończąc jedną wyprawę, odpoczywam chwilę i zaczynam przygotowania fizyczne do kolejnej. Treningi trwają bez względu na aurę, bez względu na temperaturę, bez względu na porę roku, choć oczywiście są intensyfikowane na dwa miesiące przed wyjazdem. Formę muszę jednak podtrzymywać przez cały rok. Jestem związany ze środowiskiem górskim, jestem członkiem klubu wysokogórskiego, uczestniczę w różnego rodzaju festiwalach i eventach związanych z górami. Tak jak powiedziałem, to jest mój styl życia. I wszystko jest podporządkowane górom, łącznie – nie da się ukryć – z życiem rodzinnym.

Czy kiedyś było tak, że ojciec, Jerzy Michalski, wspaniały polski alpinista, wyruszał na wyprawy, a mały Paweł siedział w domu i się bał?
Było nas trzech – mam dwóch braci. Kiedy mój tata święcił największe triumfy, był w kadrze narodowej, we wspinaczkowej czołówce europejskiej i światowej, byliśmy jeszcze stosunkowo mali, więc bardziej tęskniliśmy niż się baliśmy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie ryzyko niesie ze sobą wspinaczka wysokogórska i górska. Pamiętam, gdy zobaczyłem tatę na dworcu po powrocie z wyprawy w Andy. Miał długą brodę, więc na początku go nie poznałem.
Natomiast gdy byłem starszy i sam zacząłem przygodę z górami, wspinaliśmy się już razem – ja i mój tata. Nie było więc strachu, ponieważ tworzyliśmy teamem.

A pana bliscy dzisiaj się boją?
Boją się na pewno. Cieszę się, że akceptują moją pasję, choć boją się i niepokoją. Mamy już za sobą niełatwe momenty ich realnego lęku podczas moich wypraw. W 2015 rok byłem na Lhotse podczas trzęsienia ziemi. Wiele osób wówczas zginęło. Nasza baza była rozstawiona w dolnej części lodowca, więc lawina wywołana przez trzęsienie ziemi w dużej mierze ją ominęła.
Nowoczesne technologie idą nam w sukurs w takich sytuacjach, w każdej chwili mogę się połączyć z całym światem – mam telefon satelitarny. Zadzwoniłem wtedy tylko do najbliższych i powiedziałem krótko, że cokolwiek media donoszą, ja jestem OK… i przerwało połączenie z powodu burzy elektromagnetycznej. Ale to wystarczyło.
W dzisiejszym świecie – złe informacje są dobrymi informacjami. W przypadku niebezpiecznych sytuacji w górach, najlepiej tragicznych, media zaczynają się od razu pastwić nad tematem, uwypuklać go i hiperbolizować. Dlatego staram się najpierw powiadomić najbliższych i nie wydzwaniać do mediów – nie robię tego, nie komentuję. Dzwonię do najbliższych i mówię im, że nic mi nie jest – wtedy oni są spokojni.
Staram się również zminimalizować ich strach, informując na bieżąco o postępach wyprawy. Codziennie wysyłam sms, nawet wówczas, kiedy siedzę w bazie i właściwie nic nie może mi się stać – chociaż paradoksalnie to właśnie w takiej sytuacji spotkało nas w 2015 roku na Lhotse poważne zagrożenie.

Widziałam materiał z 2015 r., który emitowała jedna ze stacji telewizyjnych. Wtedy powiedział pan, że wszystko jest OK, nic się nie stało, ale baza jest odcięta i nie macie – póki co – jak się stamtąd wydostać… To nie jest wiadomość najlepsza z możliwych dla najbliższych, bo co właściwie dalej?
Do bazy pod Everestem i Lhotse prowadzi słynny trekking przebiegający zboczami dolin, na trasie wędrówki nieodzowne jest pokonanie wielu mostów. Trzęsienie ziemi spowodowało,  że niektóre z nich zostały zniszczone. Paradoksalnie lepiej było więc poczekać w bazie, miejscu bezpiecznym, znajdującym się na lodowcu, który jest dość plastyczny. Były oczywiście odczuwane wstrząsy wtórne, ale nie stanowiły zagrożenia.
Poza tym tłumy rzuciły się w dół, co także stanowi zagrożenie. Pędzenie w takiej sytuacji na łeb na szyję, kiedy nie wiadomo, czy będą kolejne wstrząsy, mogło spowodować – gdzieś na wąskiej ścieżce w dolinie – upadek i śmierć. Pozostanie więc w górach parę dni, aż się wszystko uspokoi, było bezpieczniejsze.
Z jednej strony byliśmy więc odcięci, w takim sensie, że nie wiadomo było, jak wyglądają ścieżki i drogi poniżej, ale z drugiej – wiedzieliśmy, że mamy zapasy jedzenia – ponieważ trzęsienie nastąpiło mniej więcej na etapie jednej czwartej wyprawy – mamy łączność, która po jakimś czasie wróciła, a główne zagrożenie minęło. Później, gdy poprawiła się pogoda, pojawiły się helikoptery, by zabrać rannych. Ostatecznie nie było aż tak źle.

A ta wyprawa, na którą wyrusza pan teraz, jakie niesie ze sobą zagrożenia?
Zagrożenie w górach wysokich jest zawsze: lawiny, szczeliny lodowe, nagłe zmiany pogody…
Ale co będzie najtrudniejsze? Co was na pewno spotka? Nie wywołujmy żadnych wilków…
Wyruszamy przed sezonem, więc nikogo tam nie będzie. Choć to jest fajne – tylko my i góry, trzeba mieć świadomość, że taka sytuacja stwarza pewne ryzyko – będziemy musieli po zimie rozpocząć wspinaczkę jedynie w małym gronie – bez innych wypraw. Co prawda, później dotrą – choć także niewiele ekip – gdzieś na początku kwietnia. Będziemy więc po zimie pionierami, przedzierającymi się przez kolejne etapy, zakładającymi obozy i wspinającymi się w kierunku szczytu.
Do przyjazdu innych wypraw będziemy mieli ok. dwóch do trzech tygodni, więc na pewno nie zdołamy w tym czasie wejść na szczyt, natomiast chcemy się zaaklimatyzować, wspiąć na wysokość 6,5–6,7 tys. metrów. To może być najbardziej problematyczne, ponieważ nie wiadomo, jakie były opady w zimie – a sytuację będziemy mogli ocenić dopiero na miejscu.

Pana zainspirował ojciec, osiągając wielkie sukcesy…

To nie do końca tak. Moi rodzice umówili się, że tata nie będzie nikogo ciągnął na siłę w góry, żeby nie stało się tak, że ponieważ on się wspina, synowie też muszą. Oczywiście, w dzieciństwie spędzaliśmy sporo czasu w Tatrach, na pewno znaczną część wakacji – gdzieś w schronisku nad Morskim Okiem czy na Hali Gąsienicowej. Ale później każdy wybrał swoją ścieżkę – mój młodszy brat wspina się, ale tylko do wysokości alpejskich, czyli 4–5 tys. metrów, w góry wysokie w ogóle nie jeździ. Straszy brat, który ma duże predyspozycje, lubi ciepło, nie znosi zimna, więc uprawia wspinaczkę skałkową, to wszystko. Właściwie tylko ja poszedłem śladem ojca. Ale nie było w tym żadnego przymusu. Poczułem taką potrzebę, kiedy byłem już więcej niż nastolatkiem, właściwie dopiero w czasie studiów, kiedy stać mnie było, żeby wyjeżdżać gdzieś dalej…

A pan jest dzisiaj inspiracją dla studentów?
Czasami pytają mnie o góry – mniej lub bardziej szczegółowo. Dzieje się tak dlatego, że teraz zanim wejdę do sali, każdy student może poklikać w internecie i sprawdzić, kim jestem.
Studenci poprosili mnie kiedyś nawet o pokazanie zdjęć z wypraw, więc gdy znalazła się chwila, zrobiłem to.
Nie prowadzę natomiast na uczelni zajęć dedykowanych, by motywować czy inspirować… Gdy szukam środków na wyjazd, współpracuję z firmami komercyjnie i wówczas robię takie szkolenia dla kadry zarządzającej, które zawierają w sobie elementy zarządzania projektami – wyprawa to jest przecież potężny projekt, który zawiera wszystkie elementy: budżet, ryzyko, motywację, leadership…
Gdy zaczepiam podczas zajęć o jakieś bardziej skomplikowane elementy logistyczne, podaję przykłady, które są wzięte z życia, z mojego życia, jak to wygląda w górach.

Wspinaczka wysokogórska jest kosztowną pasją. Jakiego rzędu pieniądze są potrzebne na wyprawę?
Średnio wyprawa na jeden szczyt ośmiotysięczny w Himalajach kosztuje w granicach 30–35 tys. złotych. Oczywiście więc, jeśli nie jest się prezesem firmy i nie ma się takich prywatnych pieniędzy, trzeba szukać sponsorów, a jeśli się ma takie pieniądze, nie ma czasu na wyprawy.
Szukam pieniędzy, po pierwsze wykorzystując kontakty prywatne. Spotkania z koleżankami i kolegami, którzy mają dojścia do właściwych osób, są zawsze moim pierwszym ruchem. Tak to w Polsce niestety działa. Czyli najpierw próbuję się dostać do osoby decyzyjnej w firmie, która może być potencjalnym sponsorem. Jeżeli ta osoba uprawia sport, jest super, jeżeli interesuje się górami, jest rewelacyjnie.
Staram się także docierać do firm tak po prostu – „z ulicy”, ale jest ciężko, ponieważ moje oferty odpadają zazwyczaj gdzieś na poziomie sekretarki czy asystenta… Dlatego szukam kontaktu bezpośredniego z osobą decyzyjną, nawet jeśli nie ma możliwości rozmowy z szefem, to z osobą, która coś znaczy w organizacji.
Śmieję się czasami, że więcej łażę po biurach, wydzwaniam i tracę czas na wypisywaniu maili, niż trenuję. Niestety jest tak, że postrzeganie sponsoringu sportów ekstremalnych – czyli innych niż piłka nożna czy koszykówka, które są bardzo efektowne – jest nieostre. Prezesi firm, z którymi rozmawiam, często pytają wprost: „A co ja z tego będę miał? Czy moja sprzedaż wzrośnie?”. Nie mają bowiem świadomości, że tu chodzi o image, o zewnętrzny wizerunek firmy, która angażuje się w ciekawe projekty.
Ale to się także pomału zmienia. Rozmawiam z kolegami z innych krajów, gdzie zupełnie inaczej funkcjonuje sponsoring wspinaczkowy. Firmy są bardziej skore to współpracy, pod warunkiem, że nie mają w statutach zapisu, że nie sponsorują sportów ekstremalnych. Inaczej się z nimi rozmawia – dostrzegają potencjał. Nie chodzi już nawet o to, że zrobię zdjęcie z logo na szczycie czy w miejscu przebywania wyprawy. Liczy się dla nich człowiek, wsparcie jego pasji, budowanie określonych relacji –  bo to ociepla wizerunek firmy.

Polska ma w końcu długą, ciekawą, momentami tragiczną historię alpinizmu. Wydawałoby się, że jest on dobrym piarowskim elementem, pod który można się podpiąć. Pan mówi jednak, że nie ma takiej świadomości u polskich przedsiębiorców.
Takie rozumienie spotykam rzadko, najczęściej wśród tych prezesów, którzy interesują się górami, trekkingiem i poczytali trochę na ten temat. Oczywiście każdy słyszał o Wandzie Rutkiewicz, Jerzym Kukuczce czy Andrzeju Zawadzie. Jeżeli jednak ktoś się nie interesuje tą tematyką, okazuje się, że jest to zupełnie nieznany sport.
Ludzie, owszem, coś tam słyszeli, że Polacy odnosili jakieś sukcesy, o tragedii na Broad Peak, gdzie zginęło dwóch alpinistów, na co dzień jednak słabo to wygląda.

Czy wspinaczka wysokogórska jest sportem zespołowym?
W zespole jest siła. Podczas wyprawy narodowej, a na kilku już takich byłem, są określone procedury, zasady i zadania – wszystko jest w jakiś sposób sformalizowane… Ale powyżej ośmiu tysięcy metrów, szczególnie w warunkach zimowych, włącza się już tylko instynkt samozachowawczy – organizm powyżej siedmiu, siedmiu i pól tysiąca metrów zaczyna umierać: komórki obumierają, żołądek nie trawi, w mózgu zachodzą zmiany – dlatego tam trzeba przebywać jak najkrócej.
Oskarżanie – tak jak podczas wyprawy na Broad Peak zimowy – że ktoś na kogoś nie poczekał, jest bezpodstawne. Nikt tego nie zrozumie, kto nie był nigdy w wysokich górach, nie był na tej konkretnej wyprawie. W pewnym momencie człowiekowi pozostaje jedna podstawowa funkcja działania: przeżyć, przeżyć, przeżyć…  I nad tym się już nie panuje.
Brałem udział w kilkunastu wyprawach w górach wysokich, na wysokości ponad ośmiu tysięcy metrów. Dokładnie piętnastu. Zdobyłem cztery ośmiotysięczniki. To, że nie wszedłem na szczyt tak wiele razy, nie wynika jednak z faktu, że mój organizm nie podołał. Powody były rożne: albo zepsuła się pogoda, albo komuś pomagałem, albo inne czynniki spowodowały, że nie było szans kontynuowania wspinaczki. Gdyby to mój organizm był powodem takiej liczby niedokończonych wypraw, wycofałbym się już dawno. Wiedziałbym,  nie pokonam bariery wydolności fizycznej – tym bardzie że wspinam się bez tlenu i bez dodatkowego wsparcia w postaci tragarzy wysokościowych.
W mojej karierze także przytrafiały się sytuacje ekstremalne. Nie oznaczyły one jednak wyczerpania życiowych baterii. Nigdy nie musiałem myśleć wyłącznie o przeżyciu. Nie zdarzyło się to i mam nadzieję, że nigdy się nie zdarzy. Dzięki temu, jeśli tylko mogłem, pomagałem innym.
 
Wydaje się jednak, że podczas ekstremalnych wypraw człowiek jest samotny?
Jest trochę prawdy w tym, że człowiek jest w tym sporcie samotny, ale proszę nie generalizować, bo do momentu, kiedy wszystko idzie dobrze, a organizm wspinacza funkcjonuje się w miarę normalnie, jest to gra zespołowa.
Chyba że się wspinam samotnie, jak w przypadku Broad Peak. Nie miałem partnera, nie miałem z kim się związać liną…
Właśnie! Wiązanie liną – w górach jest podstawą. Trzeba mieć partnera – partner za partnera jest odpowiedzialny. Tylko w wypadkach ekstremalnych może coś pójść nie tak. Wtedy wszystko się wyłącza – z tym nie da się walczyć.

W takim razie dobór partnera czy partnerów stanowi jakąś wyższą szkołę zaufania, kondycji, doświadczeń?
Pierwszą i najważniejszą sprawą jest to, żeby tę drugą osobę lubić, dogadywać się z nią. W górach każde przeżycie psychiczne i fizyczne intensyfikuje się poważnie. Najdrobniejsze przyzwyczajenie może zacząć partnera denerwować. Jesteśmy przecież przez dwa miesiące w izolowanym środowisku, zdani tylko na siebie. Ważne jest więc, by partnera znać bardzo dobrze, wiedzieć jakie ma negatywne cechy i je akceptować. Nie zawsze to się udaje – podczas wypraw zdarzają się krótkie sprzeczki, awantury – ważne, by je wyjaśniać, by dojść do porozumienia. Warto z taką osobą, z która idzie się w góry, powspinać się najpierw niżej, w Tatrach, pójść na imprezę… Być w różnych sytuacjach, żeby ją poznać.
Druga sprawa to jest oczywiście poziom kondycji fizycznej partnerów – musi być zbliżony, ponieważ gdy wiążemy się linami, jeden nie może ciągnąć drugiego. Choć oczywiście każdy może mieć gorszy dzień.
Trzecia sprawa związana ze wspólną wspinaczką to są umiejętności techniczne. W górach jeden prowadzi, potem drugi. Poziom umiejętności musi być więc zbliżony, żeby team współpracował i wszystko szło płynnie.
Te elementy muszą grać. Dlatego tak trudno jest znaleźć partnera. Wbrew pozorom w Polsce na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które regularnie jeżdżą w wysokie góry. Ja robię to nieprzerwanie od 2005 roku, czyli jedenaście lat – co roku jestem na wyprawie w górach wysokich, czasami nawet dwóch. Podobne do mnie doświadczenia mają jeszcze cztery, może pięć, osób w kraju, pomimo niemałych tradycji wspinaczkowych kraju.

Sport ekstremalny – ogromnie wymagający, ogromnie obciążający, dla indywidualistów… Środowisko alpinistów i himalaistów nie jest chyba specjalnie przyjacielskie?
Sądzę, że to środowisko nie odbiega w tym zakresie od innych. Kłócimy się, sprzeczamy, czasami ktoś donosi o tym do mediów– ale nasze środowisko jest też dość hermetyczne. Jeśli jednak podobne sprawy wyjdą na zewnątrz, każdy się puka w głowę: „Egoiści i do tego jeszcze się kłócą”. Myślę, że gdyby przyjrzeć się środowisku akademickiemu, a przecież sam pracuję na uczelni, czy środowisku piłkarskiemu, zobaczymy to samo.
 
Nie jest więc tak, że macie większe ego, większe ambicje i to wszystko powoduje, że te konflikty między wami także są większe?
Nasze konflikty, te znane medialnie, wynikają z bezpośrednich relacji międzyludzkich. Ktoś za kimś nie przepada. Kadra narodowa w szerokim składzie liczy ok. 15–20 osób, nie wszyscy ze wszystkimi nadają na tych samych falach, a – jak w każdym sporcie – obozy letnie i zimowe – to za mało na pełną integrację.

A może jest to zwyczajnie kwestia zawiści i nieustannej rywalizacji?
Wyłączając jednostki, na pewno nie, ponieważ trudno jest rywalizować w tej dyscyplinie. Porównywanie wyników jest właściwie niemożliwe. Oczywiście można powiedzieć, że ja wszedłem na cztery ośmiotysięczniki, a ktoś na sześć, ale tak mało Polaków w ogóle na nie wchodzi, że – na moim przykładzie – nie ma komu i czego zazdrościć. Wręcz życzę sobie, by było więcej himalaistów – może znajdę sobie niezawodnych partnerów.
Nie przeceniałbym też naszego ego. Każdy wspina się dla siebie. Oczywiście dla mnie ważne jest zdobycie szczytu, ale równie istotne jest to wszystko, co dzieje się w czasie wyprawy: poznawanie nowych ludzi, których później odwiedzam gdzieś na krańcach świata, atmosfera, odkrywanie dla siebie krajów, takich jak Nepal czy Pakistan. I oczywiście całoroczne treningi i spotkania… To jest dla mnie wartość, to jest moje środowisko.
 
Z wielką pasją pan o tym opowiada. Całoroczne treningi, by być formie to jedno. A jak dokładnie wygląda fizyczne przygotowanie do wyprawy jak ta, która przed panem, chyba wyjątkowo trudnej?
W tym okresie bezpośrednio przygotowawczym, dwa, dwa i pół miesiąca przed wyprawą, odbywam siedem treningów w tygodniu. Mam tu na myśli, przede wszystkim dyscypliny wydolnościowe: bieganie, przebieżki, interwały, basen, siłownia, rower, odnowa biologiczna. Wszystko, co może zwiększyć wydolność organizmu. Oczywiście dzieje się to pod ścisłą kontrolą trenera, który układa program ćwiczeń na cztery tygodnie, czyli mezocykl. Później jest tydzień przerwy oraz badania wydolnościowe, żeby sprawdzić, na jakim poziomie jest organizm. I pod tym kątem układa się trening.

Jak zatem tak intensywne treningi, tak ryzykowną pasję, godzi się z pracą na uczelni?
W górach trzeba się skupić na tym, żeby przeżyć i wejść. Nie mogę tam koncentrować się na tym, czy mam odpowiednią kondycję, czy dam radę fizycznie – tam musi to być poza moją głową. Dlatego, żeby się przygotować, muszę trenować. Dla mnie nie istnieją warunki, w których nie mogę tego robić, więc jeśli mam zajęcia na uczelni, idę biegać o szóstej rano albo wieczorem. Trening musi być i musi znaleźć się na niego czas. Nie koliduje mi to jednak w żaden sposób z pracą. Po prostu nie spędzam z komórką w ręku kilku godzin dziennie, ani przed komputerem lub telewizorem czy na Facebooku.
Przez to, że mam więcej obowiązków, mój plan dnia jest ułożony bardzo szczegółowo i muszę go bardzo pilnować.
 
Trzeba być ekspertem od logistyki i zarządzania?

(śmiech)… Oczywiście. I jestem nawet gotowy doradzać w tym zakresie.

To bardzo ładna deklaracja. Ale złożył pan już jedną wcześniej – zaniesie pan na szczyt flagę z logo Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu i hasłem: Z nami mierzysz wysoko! Czy z naszą uczelnią można mierzyć wysoko?
Na Uniwersytecie Ekonomicznym we Wrocławiu pracuję od października, a zatem krótko. Muszę przeniknąć to środowisko akademickie, oswoić je dla siebie i wsłuchać się w opinie studentów.
To nie jest pierwsza uczelnia, na której pracuję. Na pewno jest tak, że będę chciał mieć wpływ na zmiany zachodzące teraz na naszym Uniwersytecie, a tych i koniecznych, i systemowych będzie wiele. Z jednej strony jestem bowiem świadom niedostatków, z drugiej widzę ogromny potencjał uczelni, który można wykorzystać.

    michalski_sylwetka_(2)
Katarzyna Wolowiec, fot. lead: z archiwum Pawła Michalskiego, kolejne: Piotr Karolczak
WydrukujWyślij do znajomego
zamknij
Nasza strona korzysta z plików cookies. Zachowamy na Twoim komputerze plik cookie, który umożliwi zbieranie podstawowych informacji o Twojej wizycie.
Przeczytaj jak wyłączyć pliki cookiesRozumiem