Portal Informacje UE we Wrocławiu

Żadna góra nie jest warta nawet kawałka naszego ciała

Data opublikowania: 04.07.2017

– rozmowa z dr. inż. Pawłem Michalskim, adiunktem w Katedrze Logistyki Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu, alpinistą i himalaistą, który w połowie czerwca wrócił z wyprawy na Makalu, piaty najwyższy szczyt świata, nie zdobywając go. Flagę naszej uczelni z napisem: „Z nami mierzysz wysoko” – zgodnie z jej hasłem zaniósł jednak aż na wysokość 7 500 m.
Kiedy rozmawialiśmy w marcu, tuż przed pana wyjazdem do Katmandu, zaczął pan słowami: „Jeśli je zdobędą, będzie to mój piąty i szósty ośmiotysięcznik”. Ale nie udało się.
Cała wyprawa trwała nieco ponad dwa miesiące, natomiast na samej górze spędziliśmy 50 dni. To była jedna z najdłuższych i najtrudniejszych moich wypraw, wykańczająca i fizycznie, i psychicznie. Schudłem w jej trakcie dwanaście kilogramów, połowę – na szczęście – już odzyskałem. Makalu jest górą bardzo wietrzną, a w bazie u jej podstawy przez pierwsze dwa tygodnie byliśmy tylko we dwójkę, w pełnej izolacji. Dopiero później dotarło tam jeszcze ok. 30 osób.
Wszystko na początku wyglądało dobrze. Trekking do bazy trwał siedem dni (na wysokość 5 700 m). Baza stanęła, a pogoda była nawet niezła, sami założyliśmy liny poręczowe do obozu pierwszego, później drugiego, wyszliśmy nawet w stronę obozu trzeciego i doszliśmy do wysokości ok. 7 tys. m.

Niestety, później zaczęły się schody. Pogoda była nierówna – najdłuższe okno pogodowe trwało dwa – dwa i pół dnia. Do tego nie mieliśmy wystarczającej ilości sprzętu do zaporęczowania drogi do obozu trzeciego – czyli lin, szabli śnieżnych, haków i śrub lodowych. Musieliśmy więc czekać na inne ekipy. Przyszły z opóźnieniem, ponieważ były to wyprawy komercyjne, wykorzystujące podczas wspinaczki tlen. Zanim więc przyszli inni i zaczęli działać, mijał czas.

Później, kiedy założyli liny poręczowe do obozu trzeciego, znowu pogoda stanęła nam na drodze. Podjęliśmy w sumie trzy ataki szczytowe, dochodząc do wysokości ok. 8 100 m. Ale za każdym razem musieliśmy się wycofać, ponieważ temperatury były tak niskie, że zaczęliśmy się odmrażać. Przede wszystkim zagrożone były palce u rąk i stóp. Dalsza wspinaczka groziła więc odmrożeniami pierwszego, drugiego, a nawet trzeciego stopnia, ingerencją chirurgiczną oraz wszystkimi konsekwencjami z tym związanymi.
Decyzja o wycofaniu się jest z pewnością trudna.
W tym sezonie mniej więcej 50 proc. osób – nawet tych, które wspinały się na tlenie – doznało odmrożeń. Po sezonie więc większość prywatnych klinik w Katmandu była zapełniona właśnie takimi przypadkami.
Uważam więc decyzje o wycofaniu się z każdego podjętego ataku, za słuszne. Żadna góra nie jest warta nawet kawałka naszego ciała. Makalu tam wciąż stoi – można wrócić. Oczywiście, że jest to strata czasu i pieniędzy, są jednak pewne granice bezpieczeństwa, których moim zdaniem nie warto przekraczać.

Kiedy zapada decyzja o rezygnacji z ataków na szczyt, kiedy wiadomo już, że jest po wszystkim, traktuje się to w kategoriach porażki, rozczarowania?
Mam na to sposób – cieszę się. Cieszę się, że wracam w normalne warunki – wbrew pozorom cieszę się z tego, choć kocham góry – wracam do rodziny. Przenoszę swoje uczucia na tę pozytywną stronę. Cieszę się z tego, co mam w danej chwili – wiem, że za parę dni będę w Katmandu, złapię samolot i wrócę do Polski.
Oczywiście w głowie gdzieś tam się kołacze myśl, że może należało coś zrobić inaczej. Jednak tu sprawa była jasna – na pogodę nie mamy bowiem wpływu. Pchanie się na górę groziło lawinami, odmrożeniami i śmiercią, więc tę wyprawę należy potraktować jako kolejne doświadczenie, wyciągnąć wnioski…

Z pana relacji na FB wiem, że podczas wyprawy było zagrożone zdrowie jej uczestników.

Właściwie na każdej wyprawie zdarzają się jakieś wypadki. Cztery czy pięć osób było teraz ewakuowanych helikopterem, ale z bazy. Nie miał natomiast miejsca żaden groźny wypadek powyżej tych 5 700 m.
Pisałem o tym, że pomocnik kucharza miał obrzęk mózgu oraz płuc, i to w parę dni po przyjściu do bazy. Udało nam się jakoś podtrzymać go przy życiu, a helikopter przetransportował do Katmandu. Nic mu już nie jest, na szczęście całkowicie wydobrzał.

Wynikiem czego są takie objawy, jakie miał ten człowiek?
Jak się później okazało, pierwszy raz był na takiej wysokości. Zbyt szybko wszedł, ze zbyt dużym obciążeniem, nie przyjmował też wystarczającej ilości płynów.
Docelowo miał siedzieć w bazie i pomagać kucharzowi w gotowaniu oraz obsługiwaniu nas. Nie mamy wpływu na to, kogo agencja wyśle z nami w góry. Kucharz był doświadczony, uczestniczył z nami w wielu wyprawach i na tej wysokości także był już wiele razy. Pomocnik nie był tak doświadczony.

Pan jest doskonale wytrenowany, przygotowany i była to pana szesnasta wyprawa w wysokie góry. Wspomniał pan jednak, że jedna z najtrudniejszych. Dlaczego?
Po pierwsze bardzo dużo czasu spędziliśmy na tej górze w izolacji, co działa niekorzystnie na psychikę, po drugie naprawdę wyczerpujące były próby zdobycia szczytu – chudnięcie (w bazie spalaliśmy ok. 5 tys. kalorii dziennie, a powyżej ok. 8 tys., których człowiek nie jest w stanie uzupełnić, nawet objadając się, a z jedzeniem też jest tak – im wyżej, tym gorzej). W górach wysokich spala się przede wszystkim, kiedy nie ma tłuszczu, mięśnie, a to powoduje, że człowiek jest coraz słabszy. Cała więc kombinacja braku pogody, ciężkich warunków i izolacji spowodowała, że już pod koniec wszyscy byli wykończeni…
I jak się później okazało, nikt nie zdobył w tym roku Makalu.

To jest pocieszenie?
Nie, bardziej potwierdzenie tego, że podjęło się prawidłową decyzję, nie próbując kolejny raz. Warunki nie poprawiły się do końca sezonu, choć wycofaliśmy się dziesięć dni wcześniej. Monsun przychodzi regularnie pod koniec maja lub na początku czerwca. Teoretycznie więc mogliśmy podjąć jeszcze jedną próbę, mimo że nasze organizmy były już mocno zmęczone. Wiemy jednak, że warunki do końca nie pozwoliły dwóm ekipom, które po nas zostały, na wejście. Z punktu widzenia naszego zdrowia był to więc trafny wybór.

To była pana pierwsza wyprawa na Makalu. Zostaje w pamięci jako wyzwanie do powtórki?
Tak, jak najbardziej. Uważam, że trochę nie doceniłem Makalu. Myślałem, że ta góra będzie bardziej dostępna. Z jednej strony tych zagrożeń jest tam stosunkowo mało – nie ma za dużo szczelin lodowych, a zagrożenie lawinowe można łatwo przewidzieć. Z drugiej natomiast trzeba pamiętać, że to jest piąty najwyższy szczyt na świecie. I niestety przy kiepskiej pogodzie już nie jest tak dostępny jak te niższe ośmiotysięczniki, na których jeszcze można walczyć z wiatrem, wiejącym ponad 30 km/h. Tutaj przy podobnym wietrze, ale na większej wysokości, dochodzi do takiego wychłodzenia organizmu, że przypomina to warunki zimowe – a przecież wspinamy się w okresie wiosenno-letnim.

Z kim pan się wspina?
Z Simonem La Terrą, który jest moim partnerem wspinaczkowym od paru dobrych lat. Po Makalu mieliśmy przelecieć helikopterem na Lhotse, gdzie było trzech moich innych kolegów Polaków i z nimi wspiąć się na szczyt. Po pierwszym nieudanym ataku postanowiliśmy zostać na miejscu i próbować dalej. Nie było sensu przenoszenia się na Lhotse, które znajduje w linii prostej w odległości 20 km. Z tamtej ekipy Polaków jeden zdobył szczyt, drugi doznał odmrożeń, cofając się 150 m poniżej szczytu, trzeci nie wszedł.

Kiedy podczas wyprawy czytałam pana króciutkie informacyjne notki: gdzie jesteśmy, jak pogoda, myślałam sobie, że przecież tam się dzieje jakieś normalne życie – śpicie, jecie, rozmawiacie – 50 dni to przecież kawał czasu…
Wysyłałem wiadomości zazwyczaj będąc powyżej bazy, żeby poinformować o postępach wyprawy. A w bazie? Trzy razy dziennie je się posiłki, przygotowywane przez kucharza, odwiedza inne base campy, które są w bliskiej odległości, rozmawia, a w najgorszym wypadku, gdy już się nie chce gadać, zamyka w namiocie, czyta lub słucha muzyki. Robi się też oczywiście pranie, ostrzy raki – właściwie często wynajduje się po prostu zajęcia, które zajmą czas… Albo chodzi na spacery – miałem tam swoją skałę, na którą chodziłem, by rozmyślać.

W poprzedniej naszej rozmowie mówił pan o tym, że partner musi być idealnie dobrany. Ale pomyślałam, że przecież są tam także inni ludzie, poza jedzeniem i spaniem musicie wchodzić w jakieś interakcje…
Chodzimy jedni do drugich, gadamy – idziemy na lunch do bazy Hiszpanów, albo Amerykanów, ktoś przychodzi do nas. Zwykłe wizyty towarzyskie, ale odległości są tak niewielkie, że nawet wstając rano, mówimy sobie przecież: „Cześć – Cześć”. Innych atrakcji nie ma. Jeśli wzięło się laptopa, można oglądać filmy, ale w pewnym momencie to też się nudzi.
W bazie łącznie z nami było około czterdziestu osób, różnych narodowości, obsługiwanych przez różne nepalskie agencje. Wszyscy sprawdzają prognozy pogody, które się mniej więcej pokrywają, i wszyscy wyruszają w góry, gdy jest szansa na okno pogodowe. Spotykamy ich później gdzieś na drodze wspinaczkowej czy w kolejnych obozach…

Czy przy kolejnych wyprawach, w kolejnych sezonach spotyka się te same ekipy?
Tak, poszczególne osoby powtarzają się. Najczęściej w Katmandu, ponieważ stamtąd rusza się na różne góry. Na Makalu spotkałem dwie osoby, które znałem wcześniej. Ale w poprzednich sezonach zdarzało się, że nawet pięć czy sześć. Wydawałoby się, że to światowe środowisko jest duże, ale ludzie, którzy regularnie bywają w wysokich górach, tworzą jednak wąskie grono. Jest natomiast wielu klientów, którzy płacą, mają Szerpów, tlen i przyjeżdżają, żeby zdobyć jedną górą, a kolejna może zamarzy im się za dwa, trzy lata. Ale tę wąską grupę wspinaczy, która jest w górach co sezon, mogę oszacować na jakieś 150 osób.

Czy odnoszę dobre wrażenie, że wspominając o komercyjnych wyprawach, mówi pan z lekceważeniem?
Może nie lekceważeniem, ale lekką irytacją. Przez to, że wspinaczka tak się skomercjalizowała, ułatwiła, bywa, że w wysokich górach są tłumy. Najbardziej popularnym przykładem jest Everest – za 60 tys. dolarów dostaje się full service: dwóch Szerpów, tlen, pełną obsługę łącznie z  noszeniem plecaków od bazy na sam szczyt.
W naszej bazie było czterdzieści osób, pod Everestem – dwa tysiące, co wiem od kolegów. Powstało tam po prostu miasto. Sam byłem tam dwa razy i widziałem podobne warunki.
To jest po prostu irytujące. O ile na Makalu była izolacja, o tyle tam był harmider nie do wytrzymania 24 godziny na dobę. Namiot na namiocie, piekarnia, fryzjer – jeden głośno słucha muzyki, tamten kaszle, nie ma więc w ogóle miejsca na kontemplowanie gór, nie ma ciszy spokoju, nawet w tym wietrze.
Jeśli ktoś ma pieniądze i chce, niech sobie jedzie. Jednak przez to, jak łatwo teraz się wspinać – powstały agencje, które specjalizują się w niedoświadczonych klientach – zrobił się tłok. Często zdarza się też, że taki klient bez doświadczenia wywołuje wypadek, przez co naraża życie innych ludzi lub powodzenie wypraw. Parę razy zdarzyło mi się pomagać osobom, które w ogóle nie powinny znaleźć się w wysokich górach. Szerpa uciekł i już nie pomoże, a przecież nie zostawię osoby, która skręciła czy złamała nogę, nie mówiąc o gorszych wypadkach. Przez to nasze bezpieczeństwo także jest zagrożone.

W takim razie co ciągnie w góry tych, którzy robią to jednorazowo, bez odpowiedniego przygotowania, bez doświadczenia?
Nie wiem, trzeba by ich zapytać. Jeśli ich na to stać, pewnie będą mogli się po prostu pochwalić, że byli na najwyższej górze świata, zrobili sobie zdjęcie. Różne są motywacje – nie mam kontaktu z takimi ludźmi – są w bazie, a później nawet ich nie spotykam. Pewnie jeden marzył o zdobyciu szczytu, inny chciał komuś lub sobie coś udowodnić, ale są też tacy – bardzo popularna sprawa w Ameryce – którzy uprawiają tak zwany fundraising – za każdy metr, który przejdą, ktoś wpłaca np. dolara na rzecz ośrodka walki z uzależnieniami.
______________________________________________________________________________________________________

Przeczytaj też rozmowę z Pawłem Michalskim przeprowadzoną w marcu, w której zdradził, jak przygotowuje się do wypraw,  ile one kosztują oraz co sądzą o jego pasji najbliżsi: Logistyk na szczytach.
______________________________________________________________________________________________________

 
Rozmowę przeprowadziła Katarzyna Wołowiec, fot. z archiwum Pawła Michalskiego
WydrukujWyślij do znajomego
Fotografie z wyprawy dra inż. Pawła Michalskiego na Makalu, marzec-czerwiec 2017:
fot. 1, 2 – Katmandu;
fot. 3 – w obozie trzecim, widok na szczyt Makalu;
pozostałe fot. – baza pod Makalu (5700 m).
zamknij
Nasza strona korzysta z plików cookies. Zachowamy na Twoim komputerze plik cookie, który umożliwi zbieranie podstawowych informacji o Twojej wizycie.
Przeczytaj jak wyłączyć pliki cookiesRozumiem